sobota, 20 lipca 2013

Żeremie w małym mieście czyli co się działo nim powstało Kretowisko.

Dla mojego własnego i prywatnego dobra jak również całego społeczeństwa pragnącego rozwoju strefy kultury i sztuki moi rodziciele postanowili wysłać mnie do liceum plastycznego, czyli po prostu zostałam zapakowana, wywieziona i porzucona w internacie przy szkole. W związku z tym że późniejsze historie i wspomnienia będą z tym ściśle związane a co za tym idzie żeby nikomu nie zrobić, jak to się kolokwialnie mawia koło dupy ustalmy że Liceum mieściło się w pięknym i malowniczym Wąchocku. Jak już więc wspomniałam zostałam porzucona w Wąchocku dla własnego dobra i korzyści które miały procentować w przyszłości, swoją drogą nie procentują. Takich jak ja czyli mających nadzieję na to że edukacja z dala od domu okaże się ciekawą przygodą było znacznie więcej, oczywiście w internecie zakotwiczeni byli już też starzy wyjadacze czyli drugie, trzecie, czwarte i piąte klasy. Ale to my wystraszone "koty" zostaliśmy poddani fali tresur i byliśmy swojego rodzaju rozrywką dla miejscowych, bo jak tu nie zostać rozrywką chodząc cały dzień z porożem łosia na głowie czy prowadzając ogórka na smyczy. Ale kiedy wzburzone fale nieco ucichły zaczął się intensywny proces integracji- swoją drogą to niesamowicie magiczne słowo, niby takie kulturalne i niewinne, ale od razu wiadomo że nasączone alkoholem jak dobre tiramisu. A jak wszyscy wiedzą  po alkoholu i z nudów do głowy przychodzą człowiekowi  róóóóżne rzeczy nawet te zupełnie .... hmmm głupie i tak właśnie było wtedy. Pierwszy weekend po rozpoczęciu roku, prawie cały internat rozjechał do do domów po świeżą dostawę słoików i pasztetu w pudełku po Liptonie ( ale to już zupełnie inna historia)  i tylko w nielicznych pokojach pozostały niedobitki umierające z  nudów i wtedy własnie do drzwi zapukał Jacobs
- Siema Bober. Co robisz?
- A w sumie to nic ? A co?
- A bo w dziesiątce też zostały dziewczyny i może się piwa napijemy?
i tak od słowa do słowa od piwa do piwa narodził się w naszych głowach genialny plan .
Akcja przeciw pokemonowa. Jako że akurat wtedy z wielkim oburzeniem i nie akceptacją spotkała się że tak powiem niezbyt naturalna stylówa kilku pierwszaczek. Hasła w stylu " Plastic it's not fantastic" wypisane dość agresywną czcionką na skromnych kartkach A4 i wetknięte za szybę pracowni oddziaływały z siłą wielkich afiszy wzywających to buntu, z drugiej strony nieco to dziwne że narybek przyszłych wielkich twórców kształconych do bycia czystą kreatywnością tępił inność ale nie ma co się wdawać w filozofie bo sama zaczynam pod sobą dołki kopać. Więc wracając do sedna sprawy postanowiliśmy wykleić z kartonów wielkiego Pikachu który miał wyrażać zbulwersowanie i podrzucić drewna do ogniska buntu, miał być kwintesencją tego co chcieliśmy wytępić, jak również miał zostać naszą maskotką . Powstał on jakby inaczej mogło by być? W moim pokoju jako że nie było moich współlokatorek (jak się później okazało nie wystarczająco długo) a przez okno od frontu najłatwiej było wrzucić taką ilość kartonów wykradzionych pod osłoną nocy ze śmietnika pobliskiego spożywczaka, dodam w tym momencie że akcja miała być zrobiona w zupełnej tajemnicy żeby nikt nie dowiedział się, kto jest twórcą dlatego też tak korzystna była pora nocna, kiedy to ciemności spowijały Wąchock. Kleiliśmy z pietyzmem to prawie 3 metrowe bydle ze szpiczastymi cyckami i w różowej bieliźnie przez caluteńki weekend, a z przyczyn praktycznych zwisało zaczepione na bandażu z żyrandolu na środku pokoju. W niedzielę nasz "pieszczoch" zaczął żółknąć, starannie pokrywany olejną farbą zapach był tak intensywny, że unosił się na całym piętrze i tym z niego słabszą głową i bardziej podatnym poprawił nieco humor lub też bardzo go pogorszył  i kiedy już robota był prawie skończona z hukiem otworzyły się drzwi i usłyszałam tylko krzyk za drwa razy mniejszego ode mnie Piżmaka, który raptem w furii wydawał się być przerażającym gigantem  :
- Boooooooberrr! - temu "ciepłemu przywitaniu" towarzyszył widok Piżmaka z bardzo szeroko otwartymi ze zdziwienia i złości oczami oraz z purpurą pokrywająca całą jej twarz i więcej nie trzeba było wiedzieć żeby czuć, że właśnie mam strasznie przesrane.
Na moje szczęście nie skończyło się jatką ale musiałam z trybie natychmiastowym wysiedlić nowego mieszkańca a później również pod osłoną nocy wygramolić kartonowego potwora przez okno tak żeby nie przydybał nas cieć i zawiesić na bandażowej szubienicy ( tylko tak dało się go przymocować do drzewa, szubienica wyszła przypadkiem i nie była żadnym symbolem ani groźbą). Pikachu wisiał na tej samej gałęzi na drzewie przed szkołą po połowy grudnia, wytrzymał pierwszy śnieg i doczekał się czapki mikołajkowej od jednego z profesorów. A sam pokemon okazał się być pierwszą udaną instalacją "artystyczną" naszej kilkuosobowej grupy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz